czwartek, 10 grudnia 2015

Odradza się wszystko, co umarło... #1







Każdy kolejny dzień wygląda tak samo.
Samotność pomiędzy czterema białymi jak w szpitalu psychiatrycznym ścianami, głucha cisza, dudniąca w uszach i niedosłyszalny przez nikogo puls, drgający cichutko w maleńkim ciele, o którym nikt nie pamięta.
Za oknem jakby zupełnie inna rzeczywistość. Spacerujący ludzie, śmiejący się, rozmawiający przez telefon; biegające dzieci; szczekające psy; starsze panie noszące siatki zakupów, bo zbliża się święto niepodległości. Żadne z nich nie ma pojęcia o moim istnieniu.
Połowę mojego ciała pokrywają blizny, druga połowa czeka na swoją kolej. Moje wnętrze jest zimne, roztrzęsione, roni nieme łzy widząc szczęście, którego ono nigdy nie dozna. Jakżeby chciało zaznać choć odrobinki ciepła, usłyszeć choć jedno miłe słowo, poczuć choć jedną dłoń na swoim ramieniu.
Czasem wyobrażam sobie, że mam przyjaciółkę, która trzyma mnie za rękę w każdym momencie słabości. Uśmiecha się do mnie, jej oczy błyszczą iskierkami sympatii, lubi mnie. Widzi mnie. Nie popycha na ulicy, nie przyciska do ściany w autobusie, nie depcze mi po stopach w tłumie, nie odwraca się do mnie plecami gdy stoimy w grupie. Zna mnie. Element mojego wnętrza, który jej podarowałam.
Codziennie myślę o samobójstwie. Każdego kolejnego dnia, kilka razy w ciągu doby. Chcę umrzeć. Jestem do niczego. Nikt mnie nie lubi, nikt nie zwraca na mnie uwagi, nikt ze mną nie rozmawia.
Boję się to zrobić. Czy jestem tchórzem?



***



Nadchodzi niewyczekiwany ani trochę przeze mnie dzień. Piątek.
Jadę do domu.
Do rodziców.
Do miejsca, w którym moje wnętrze zaczęło marznąć.
Do osób, które stanęły ma na drodze, gdy chciałam być sobą, sympatyczną, spontaniczną sobą, którą byłam wiele lat temu.
Osób, które również mają mnie gdzieś. Od całego świata różni ich to, że się do mnie odzywają. Pytają o oceny i krzyczą na mnie za każdą najmniejszą błahostkę, nawet jeśli nie mam z nią nic wspólnego. Nienawidzę ich. Nie chcę ich znać (ale to moi rodzice).

Na zewnątrz jest wietrznie, temperatura wynosi około pięciu stopni, nie jest ciepło ale nie odczuwam też mrozu. A może przywykłam do zimna.  Idę pieszo, tym razem droga na dworzec autobusowy zajmuje mi pół godziny, wiatr próbuje mnie zatrzymać, może zawrócić. Wie dokładnie, co się szykuje, odprowadza mnie codziennie do szkoły i z powrotem, w każdy weekend prowadzi mnie na dworzec i z niego, chodzi ze mną na zakupy i do biblioteki. Zna mnie lepiej niż którykolwiek człowiek.
Miasto jest dziś szare. Pomalowane na różne kolory tęczy bloki nie robią już wrażenia, zakurzyły się. Miasto o spranych kolorach. Wyblakłe miasto. Miasto, które się starzeje. Miasto, którego ulice pokrywają zmarszczki. Smutne miasto.
Mijam cerkiew prawosławną. Dlaczego one są takie piękne? Kościoły katolickie mogłyby im czyścić buty (gdyby cerkwie je nosiły). Przystaję na chwilę. Przyglądam się budynkowi, złotym kopułom, cienkim krzyżom na czubku, witrażom w oknach. Coś mokrego dotyka mojego nosa. Zadzieram głowę wysoko w górę.
Co to za uczucie?
Mrowienie w brzuchu, za chwilę rozprzestrzenia się po całym ciele. Płuca dziwnie się zachowują, jakby coś je rozpychało. Kąciki moich ust delikatnie się unoszą.
Może to szczęście?
Pierwszy śnieg w tym roku, maleńka rzecz, ot, z czego tu się cieszyć. Patrzę jeszcze chwilę w niebo, po czym zapominam o tym co właśnie się stało i ruszam ponownie, na dworzec, z którego wyruszę w jedno z najgorszych miejsc w galaktyce.  

W autobusie jest niewiele miejsca. Przyklejam się do szyby i udaję, że mnie nie ma. Starsza pani zajmuje miejsce obok mnie, rzeczywiście, zachowuje się, jakbym nie istniała. Pachnie starością, oj tak. Moje nozdrza nie mogą tego znieść. Chce mi się wymiotować.


Otwieram drzwi. Ciepłe powietrze uderza mnie w twarz, pod kurtką robi mi się gorąco a oczy zachodzą łzami. Mama wychyla się z kuchni.
Młodo wyglądająca, trzydziestosześcioletnia, uśmiechnięta, kochana mama przytula mnie: Jesteś! Cześć! Zimno na zewnątrz? Chodź, zrobiłam obiad, zaraz zaparzę ci herbatę, opowiadaj jak ci minął tydzień, co nowego?
Za moment pojawia się tata z moim bratem, chyba się cieszą, pytają co u mnie, jak się czuję. Rozmawiam z nimi chwilę, po czym pukam do drzwi siostry, by z nią również zamienić parę słów, pogadać, przeanalizować ostatnie zdarzenia, doradzić jej i wysłuchać jej wskazówek.


Chciałabym by tak było.
Rzeczywistość jest zupełnie inna.

Otwieram drzwi. Ciepłe powietrze uderza mnie w twarz, pod kurtką robi mi się gorąco a oczy zachodzą łzami. Nikt nie przybiega mnie powitać, mój powrót nie jest oczekiwany. Zdejmuję buty, wieszam kurtkę i wchodzę do kuchni. Mama Ta kobieta czyta książkę przy stole, paląc papierosa. Nie podnosi nawet wzroku. Nie ma córki takiej jak ja. Tata Ten mężczyzna siedzi w pokoju przed telewizorem, przeskakując z kanału na kanał. W końcu zatrzymuje się na jednym, ogląda informacje z kraju i ze świata. Dalej, brat pulchny chłopiec siedzi z nosem w laptopie przy stole w naszym pokoju i ogląda youtuberów. Jego jedyny świat w tej chwili to internet.
Chłopiec, odrywając na chwilę wzrok od ekranu: O, cześć.
Kiwam do niego głową. To byłoby na tyle.
Siostra Starsza ode mnie dziewczyna jak zwykle siedzi zamknięta w swoim pokoju. Nie idę się przywitać, bo po co. Nie mamy o czym rozmawiać.
Parzę zieloną herbatę, ścielę łóżko, z plecaka wyjmuję książkę i tak w zasadzie wygląda mój pobyt w domu.
Poprawka – wygląda tak, dopóki rodzice nie przypomną sobie o moich ocenach.


***

Samotność jest dobra dla kogoś, kto akceptuje, kocha samego siebie.
Ja nienawidzę siebie.
Nie wiem, czym jest miłość. Nie wiem, jak to smakuje. Nie pamiętam.
Wieki nie byłam już szczęśliwa. Czasem zapominam, że coś takiego jak szczęście istnieje. Przypominają mi o tym obcy ludzie, których widzę w sklepie czy na ulicy. Ale nie wyobrażam sobie, jak to jest. Już nie.
Cierpię. W każdej sekundzie mojego życia, cierpię. Wewnętrzne cierpienie jest męczące, na zewnątrz również cierpię, co jest dużo łatwiejsze do zniesienia. Fizyczny ból to coś, do czego można przywyknąć, psychiczny natomiast będzie cię wyżerał od środka, aż zostaniesz łodyżką róży, pozbawioną nawet kolców, bo brak ci siły, by ich używać. Zwiędniesz do samego końca, aż wreszcie zrobisz to, o czym marzysz odkąd zacząłeś cierpieć. Wtedy dopiero ludzie wspomną o tobie, „och, faktycznie, ktoś taki istniał”, „taka fajna osoba, nawet nie miałem okazji się z nią zapoznać, szkoda”. Zaraz potem zapomną.
Nie przywiązuję się do ludzi. Nie mam do kogo. Próbowałam poznać kogoś przez internet, niektóre znajomości wytrzymały jakiś czas, maksymalnie parę miesięcy, a potem zapominaliśmy o sobie nawzajem. W pewnym momencie mojego życia myślałam nawet, że się zakochałam – cóż za absurd. Nie wiem nawet, co to znaczy zakochać się. Nie wiem, jak to jest kogoś lubić. Nie lubię nikogo. Moja nauczycielka od pianina wydaje się w porządku, ale nie wiem, czy ją lubię. Spotykamy się jedynie na zajęciach, w szkolnym korytarzu nigdy nawet na mnie nie spojrzała.





Ciężko mi.

sobota, 5 grudnia 2015

Odradza się wszystko, co umarło... Wstęp


Nadejszła wiekopomna chwila! Kohakowi udało się coś zacząć i myślę, że skończyć też się uda. Szczerze powiedziawszy, przyszło to tak po prostu. Miałam ochotę otworzyć kartę Worda, zaczęłam od trzech słów, reszta popłynęła sama i wiem dokładnie, jak historia się potoczy. 
Więc, będzie to opowieść. W 85% prawdziwa, reszta dopowiedziana, wymyślona, bo nie jestem w stanie przypomnieć sobie wszystkich szczegółów, a i pisanie tego nie sprawiłoby mi "radości". XD (Nie sprawi co najmniej do połowy tej całej historii, ale)
Być może wyszłam z wprawy w pisaniu, jeśli tak - wybaczcie, to moja pierwsza próba od naprawdę długiego czasu. 
Opowiadanie pisane w czasie teraźniejszym, lubię książki prowadzone w ten sposób i wygodnie mi tak pisać. Dodam, że dla niektórych może być trudne do czytania i (tak mi się wydaje) nie pod względem błędów ortograficznych, gramatycznych, językowych i jakie tam jeszcze są.
No więc. Enjoy.




* * *


Listopadowa niedziela, wieczór. Siedzę. Złocisto brązowe liście wirują jak tancerki w dramatycznej scenie baletu, opadając lekko i bezszelestnie na beton. Ostatni raz wyglądam przez okno na ponury, pochmurny obraz miasteczka, po czym moje ciało opada obojętnie na pościel. Nie ma w tym ani grosza gracji. We mnie.
Czuję, jak poduszka robi się mokra; braknie mi powietrza; duszę się; chcę krzyczeć; nie mogę; współlokatorka; ludzie, mieszkający piętro niżej; zabierzcie mnie
Sięgam pod poduszkę, wyciągam książkę od historii. Między jej kartkami ukryta jest jeszcze nieodpakowana, nowiuteńka, ostra jak skurwysyn Zaczynam czytać, ZSRR pod władzą Stalina. „Po śmierci Lenina w tysiąc dziewięćset dwudziestym czwarty m roku i ostatecznym zwycięstwie w konfrontacji z Trockim w tysiąc dziewięćset dwudziestym piątym roku, na czele WKP(b) stanął Józef Stalin.” Rysuję na przedramieniu grubą, głęboką kreskę, ostrze wchodzi jak w masło  „Po objęciu władzy Stalin rozpoczął starannie zaplanowaną kampanię budowania swojego wodzowskiego wizerunku przekształcania ZBPP w państwo totalne” Zaraz. Nie rozumiem co czytam. Ach, łzy komplikują mi widoczność. Znacie to uczucie kiedy krew spływa wam strumieniem po skórze? Pieści wasze ciało swoim dotykiem, łaskocze, czerwona, bordowa krew. Głupi cytat mi się przypomina, że łza jest jak krew, tylko taka krew pochodząca z duszy. Głupie prawda. Przecieram oczy dłońmi i próbuję jeszcze raz się skupić. Chcę się dobrze uczyć, mamy listopad a ja już mam zaległości. „Dzięki rozbudowanemu programowi propagandy przedstawiał się jako uczeń Lenina kropla upada mi na książkę, próbuję ją szybko zetrzeć ale ślad pozostaje. Ciskam podręcznikiem o podłogę i wybucham płaczem. Nie chcę tak.




 * * *


Szósta trzynaście, budzik dzwoni po raz trzeci. Nie wyłączam go, Girugӓmesh to dobry zespół, Ame to Fukousha to dobry utwór. Słucham jeszcze chwilę aż alarm sam się wyłącza. Nim wyjdę z pokoju, ubieram najgrubszy sweter jaki posiadam. Ogrzewanie znowu szwankuje, ale właściciele i tak mają to gdzieś.

Krowa (bo tak nazywam współlokatorkę) siedzi w kuchni, czekając aż woda w czajniku zagotuje się. Gdy wychylam się z pokoju, rzuca mi pełne nienawiści spojrzenie. Nie odzywa się ani słowem. Pewnie wkurzył ją alarm.
Nie wchodzę do kuchni, od razu kieruję się do łazienki. Myję zęby i twarz, robię porządek z włosami i w zasadzie to wszystko. Nie jestem osobą, która co rano spędza godzinę na „dopracowaniu” swojej twarzy. Staram się po prostu nie patrzeć zbyt długo w lustro.
Do szkoły nie mam daleko, około dwudziestu minut pieszo (boję się komunikacji miejskiej). Wstałam
tak wcześnie po prostu po to, by znów męczyć podręcznik od historii. Nauczyciel mi nie daruje.


Do budynku wchodzę tak jak zawsze, z pochyloną w dół głową, starając nie rzucać się w oczy i nie wchodzić nikomu w drogę. Nie udaje mi się. Schodząc po schodach do szatni, przez przypadek trącam jakąś blondynkę ramieniem, na co ona burczy coś pod nosem. Jej koleżanki śmieją się, a ona zawraca się, dogania mnie i to jeden z najgorszych momentów w życiu otwierają jej się usta.
Blondynka, całkiem ładna: Kim ty do cholery jesteś, by mnie potrącać? O co ci chodzi, hę?
Jej wymalowane brwi falują co chwilę, akcentując głośniejsze samogłoski. Usta pociągnięte czerwoną jak krew szminką poruszają się wyniośle, z gracją, pomimo wiązanki przekleństw, która się z nich ulatnia.
Ja, z klinującą kulą strachu w gardle: Ale ja nie chciałam…
Ładna blondynka: Masz jakiś problem?!
Ja, wciąż ta sama: Nie, przepraszam…
Ładna blondynka, której twarz nagle robi się spokojniejsza: A… w porządku. Sorry.
Odchodzi. Słyszę, jak jej koleżanki krzyczą na nią. Blondynka próbuje się usprawiedliwić, dziewczyny twierdzą, że jest zbyt wybuchowa. Dzwonek na lekcję. Szatnia robi się pusta. Opieram się o szafkę z numerem 316. Chyba należy do mnie.



Jakiś głos, może anioła, a może to sam Bóg: Halo? Słyszysz mnie? Otworzyła oczy, wszystko okej. Zasłabła, nic takiego. Strasznie jesteś blada, co się stało?
Widzę nad sobą woźnego i jakąś nauczycielkę. Próbuję się podnieść. Ten dzień jest okropny.
Woźny: Jak się czujesz? Może wróć do domu? Nie wyglądasz najlepiej.
Nauczycielka, którą widzę bodajże drugi raz w życiu, chyba jest psychologiem: Kochanie, podaj mi rękę. Zaprowadzę cię do mojego gabinetu, porozmawiamy.
Udaje mi się podnieść. Nadal mam na sobie kurtkę i zimowe obuwie. Podpierając się szafek próbuję zrobić kilka kroków, po czym wybiegam po schodach z szatni, a następnie opuszczam szkołę budynek, którego sama nazwa przeraża. Jeden z najgorszych dni w moim życiu właśnie się kończy.




***


Nie mam przyjaciół. W szkole nawet nie mam znajomych. Nikt ze mną nie rozmawia, jestem niewidzialna. Uciekłam od rodziców, wynajmując mieszkanie w mieście, w którym się uczę. Marzyłam o tej szkole, profil muzyczny, gra na pianinie, zajęcia chóru, ludzie podobni do mnie, o takich samych zainteresowaniach, mający problemy, którymi chcieliby się ze mną dzielić. W pierwszym tygodniu szkoły poznaję osobę, z którą przyjaźnię się do końca szkoły. Tak sobie to wyobrażałam. W rezultacie wygląda to trochę inaczej.
Czego nienawidzę?
Ludzi.
Gdy ktoś patrzy na mnie.
Gdy otwiera usta.
Nienawidzę głosów ludzi.
Nienawidzę bliskości.
Sztuczności.
Przyklejonego uśmiechu i słów „miło cię poznać”, kiedy później nie słyszę więcej niczego miłego.
Nienawidzę tłumów.
Pojedynczych osób.
Osób, które się spieszą.
Potrącają mnie.
Nie mówią nawet „przepraszam”, bo nie jestem kimś, komu się to mówi.
Nie jestem kimkolwiek.
Jestem po prostu nikim.
Nienawidzę siebie.





 

niedziela, 29 marca 2015

To.

Czuję to.
Niszczy mnie.
Wierci mnie.
Wgryza się.
Zabierz to.
Usuń to.
Pomóż mi.
Ratuj mnie.
Nie daj mu.
Zniszczy mnie.
Porwie mnie.
Pożre mnie.
Trzymaj to.
Blokuj to.
Wyniszcz to.
Zabij to.
Ulżyj mi.
Pomóż mi.
Ochroń mnie.
Boję się.

niedziela, 22 marca 2015

~

Tak jakby blog zawieszony, choć i tak nikt o nim nie pamięta, łącznie ze mną.
Planuję kiedyś tam kiedyś go odwiesić i zapełnić jakimiś fanfiction, wierszami czy innymi wypocinami, ale to w dalekiej przyszłości. Dziękuję, pozdrawiam, czy coś takiego.